środa, 20 sierpnia 2014

O złej nowinie

Dzień,w którym zmieniło się wszystko. Dzień, w którym moje życie wywróciło się do góry nogami.

Mam pamięć do dat. Wystarczyłoby pamiętać o urodzinach najbliższych i rocznicy ślubu, ale ja pamiętam wiele innych konkretnych dat. Kiedy po raz pierwszy całowałam się z chłopakiem, kiedy utraciłam dziewictwo, kiedy przeprowadziłam się do Bułgarii i kiedy usłyszałam, że mam raka. Liczby, które w tym wszystkim nie mają żadnego znaczenia i tak siedzą uporządkowane w mojej głowie.

22 lutego 2013 r., piątek.
Tego dnia wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mi, że coś się dziś wydarzy. Od samego rana padał deszcz. Straszna, rzadko spotykana ulewa i zawierucha. Nie potęguję grozy jak u Słowackiego, gdzie przyroda współgra z uczuciami bohaterów. Przyroda tego dnia na prawdę oszalała, a za oknem było straszliwie ponuro. Jakby świat płakał nade mną.
Nie działała telewizja, wszystkie książki, które miałam ze sobą w szpitalu już przeczytałam. Coś czułam, że ten dzień będzie mi się dłużył. Zawsze dzień się dłuży, gdy się na coś czeka. Następnego dnia mieli mnie wypisać ze szpitala, a na powrót do domu, nic dziwnego, że czeka się z utęsknieniem.

Rano spacerowałam po szpitalnym korytarzu. Z daleka zobaczyłam profesora, jak biegnie w moim kierunku. Profesor to złoty człowiek, dla mnie nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Ale jego wyraz twarzy zawsze był surowy. Poker face, która nigdy nie ujawnia emocji. Ale ja czułam, że coś się stało.

Kazał mi położyć się na łóżku, bo chciałby sprawdzić mój brzuch. Położyłam się grzecznie i niemalże ujrzałam gwiazdy, gdy on naciskał mi okolice świeżej rany. Spytał, kiedy przyjedzie mój mąż. Odpowiedziałam, że jutro, bo przecież jutro mają mi ściągnąć szwy i mnie wypisać do domu.
- Dzisiaj. Koniecznie dzisiaj twój mąż ma przyjechać. Ja będę w szpitalu jeszcze przez najbliższe 3 godziny i zanim wyjdę, chcę was obojga widzieć w swoim gabinecie.
- Ale panie profesorze, czy coś się stało?
- Chcę Was widzieć razem w moim gabinecie. DZIŚ.
I tak nic więcej nie mówiąc profesor zniknął z mojego pola widzenia, zostawiając mnie z szeroko otwartymi oczami ze zdziwienia i strachu.

Zadzwoniłam do męża, a ten bez wahania ruszył w drogę razem ze swoim bratem. Czekałam na niego i dumałam, co też profesor może nam powiedzieć. Bo przecież nie powie mi, że mam raka. Na pewno mi tak nie powie. Jest wiele oczywistych powodów, dla którego nie będę miała raka.
Po pierwsze - jestem za młoda.
Po drugie - takie rzeczy przytrafiają się w książkach, we filmach, a jeśli już w realu, to każdemu innemu, ale przecież nie mi.
Po trzecie - nie mam czasu na raka. Dopiero co urodziłam dziecko.
Po czwarte - nie mogę tego zrobić mężowi. Urodzić mu dziecko, po czym oznajmić - "Umieram."
Po piąte - jestem tu w Bułgarii tylko z mężem, moja rodzina jest daleko. Jesteśmy sami, potrzebujemy wsparcia.
Podobne powody mogłabym tak wtedy dwoić i troić i powielać na wszystkie sposoby. Chyba miałam mocne argumenty, prawda? I pewnie za tę swoją pychę los dał mi po gębie. Zejdź na ziemię dziewczyno. Życie to świnia, która zawsze ci rzucała kłody pod nogi, a teraz naszykowała ci tych kłód cały stos.

Nagle wszyscy na oddziale zaczęli być dla mnie wyjątkowo mili. Kobieta, która sprzątała nasze sale i zawsze na mnie wtedy krzyczała, że nie rozumiem, że do tego kubła wyrzuca się takie śmieci, a do drugiego kubła inne śmieci (tak, może wtedy nie rozumiałam, co tam na tych kubłach było napisane), nagle stała się anielsko pomocna i życzliwa. Ty nie wstawaj, leż, odpoczywaj, ja ci podam, ja ci przyniosę, ja to wyrzucę. Doktor, który zajmował się świeżo upieczonymi matkami, był tego ranka dla mnie szczególnie miły. Zatroskany obejrzał moje piersi, zdumiony, że stale nie mam pokarmu. Rozkminiał nad powodem mojej wysokiej temperatury i przepisał mi tabletki na jej obniżenie. Choć jeszcze wczoraj mówił, że 37,5 stopni to nic strasznego i że obniża wyłącznie wyższą temperaturę. Dziś postanowił mi ulżyć, mimo, że termometr pokazywał 37, 2.
Jedna z asystentek lekarza podczas wizytacji stale na mnie patrzyła z łezką w oku. Szturchnęła koleżankę, każąc jej spojrzeć na mój kubek ze zdjęciem mnie i męża i westchnęła "Ale oni się kochają!".

Chwilę po wizytacji przyszła pielęgniarka i powiedziała, że moja rana na brzuchu ładnie się goi i jeszcze dziś zdejmą mi szwy i wypiszą do domu. Pójdą mi na rękę, żeby Hristo nie musiał drugi raz jeździć z daleka następnego dnia. Idealnie.
Kiedy kobieta odlepiła mi opatrunek, spojrzałam na moją ranę i się przeraziłam. Wyglądałam jak zarżnięta świnia. Powiedziałam, że ta rana jest straszna, że mam dużo szwów i wyglądam okropnie. Koleżanka ze sali, Marija, powiedziała wtedy - Malwina, nie przejmuj się. Dziś można kupić przeróżne maści, po których rana ci zniknie. Ani ślad po niej nie zostanie!
Pielęgniarka, która do tej pory oczu nie podniosła spod mojej rany, gdy to usłyszała, spojrzała na mnie i powiedziała:
- Dziewczyno... Ty się w ogóle tą raną nie przejmuj. Najważniejsze, żebyś była żywa i zdrowa. 
Popatrzyłyśmy po sobie z Mariją... Ale ją wzięło na filozofie... Z tej pielęgniarki zawsze była żartownisia, a dziś jakby nie ta kobieta.

Przyjechał Hristo. To była najbardziej magiczna chwila w historii całego naszego związku. Magiczna, bo rozumieliśmy się bez słów. Przyszedł i nie było całuska na przywitanie, jak zawsze. Nie było ani jednego słowa między nami, żadnego "cześć kochanie", czy "będzie dobrze". Oboje już przeczuwaliśmy, co usłyszymy. Stanął przede mną i słyszałam, jak połknął ślinę. Bez słowa wzięliśmy się za ręce i ruszyliśmy korytarzem w stronę gabinetu profesora. Ten uścisk mówił nam wszystko - że będziemy razem i że mamy siebie.

Szalenie elegancka sekretarka profesora była - a jakże by nie - przemiła dla nas. Kazała poczekać chwilkę, a gdy profesor się zjawił, stanęła z boku i obserwowała. Profesor zdjął swoją pokerową twarz i pokazał emocje. Był strasznie przejęty. Wyglądał jak zbity pies - smutek, żal, współczucie miał wymalowane na twarzy.
- Zaprosiłem was tutaj, bo nie mam dobrych wiadomości. Tak bardzo jest mi przykro.
Masz raka, moja dziewczynko.


Straszny deszcz za oknem, dębowe biurko pana profesora, czerwone szpilki sekretarki, skórzane obicia foteli, twarz męża nie do poznania. Nie wiedziałam na czym mam zawiesić wzrok.

Tego dnia nic się nie stało. Pan profesor miał po prostu gorszy dzień w pracy. Musiał powiedzieć swojej pacjentce, którą nawet zdążył polubić, że oto ta młoda pacjentka umiera. Pan profesor wróci do domu i wydarzenia dzisiejszego dnia będą do niego wracały jeszcze przez, być może, kilka dni. Miał dziś okropny dzień w pracy, po prostu.

Tego dni nic się nie stało. Nie rozstąpiła się ziemia, nie spadła na ziemię plaga szarańczy, nie było zaćmienia słońca, ziemia nie zapłonęła żywym ogniem, ani nie nastała ciemność. Tego dnia końca świata nie było.

To tylko mój świat cały się zawalił.

19 komentarzy:

  1. Piszesz tak,ze moje cialo przechodza ciarki...
    Nie potrafie sobie nawet wyobrazic, ja musialas sie czuc w tamtym dniu....

    I czesto o Tobie mysle, buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezu, Malwina, nowa tu jestem i jeszcze nie na bieżąco z Twoją historią... ale jak to przedstawia się teraz? Co potoczyło się dalej? Pisz, kobieto, bo skończyłaś tego posta tak przejmująco, że siedzę teraz wbita w fotel i nie wiem co myśleć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz to się przedstawia cudownie :) Bo się wyleczyłam, ale tę drogę przez mękę chcę tu opisać.

      W zakładce "Jak uszczypnie bedzie znak" mozna przeczytac po kolei...

      Usuń
    2. Już jestem na bieżąco, przeczytałam cały blog od deski do deski :) bardzo Cię podziwiam, jesteś niesamowita i pięknie piszesz. To faktycznie dobry pomysł by napisać książkę - w szczególności z myślą o tych, którzy znajdują się w podobnej sytuacji.

      Usuń
  3. Tym razem po prostu brak mi słów, by sensownie skomentować. Co mam napisać, że rozumiem, współczuję- to byłoby zbyt płaskie. Również przeszły mnie ciarki i po raz kolejny sprowadziłaś mnie na ziemię. Często, czytając Twoją historię, pytam siebie: "I na co ty narzekasz, kobieto, powinnaś się wstydzić". Dzięki, bo taki kubeł zimnej wody mi się przydaje. Czekam na ciąg dalszy!
    P.S. Nie myślałaś o tym, by wydać w formie powieści Twoje zmagania z chorobą? Czyta się Ciebie jak dobrą książkę i z niecierpliwością czeka się na następny rozdział. Zycie pisze najlepsze powieści.
    Pozdrawiam gorąco!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami słyszę od kogoś, żebym pomyślała o książce, ale jakoś tak.... jeszcze o niej nie pomyślałam :D

      Usuń
  4. Mi to tylko beczec sie chce jak czytam takie historie....

    Czekam na kontynuacje....

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana nie jestem w stanie wyobrazic sobie tego co w tym momencie czulas. Pamietam moje przerazenie gdy w uboeglym roku zadzwonil moj gin, zebym sie stawila po poludniu u niego w gabinecie...wpadlam w tedy w histerie, gdyz jasne dla mnie bylo, iz cytologia nie wyszla ciekawie. To jednak nic w porownaniu z Twoimi emocjami.
    Sabina wspomniala o ksiazce, myslalas o tym? Pieknie i ciekawie piszesz. W Twoich opowiesciach jest tyle emocji. Wiemy juz, ze to historia z happy endem, wiec mysle, ze wielu osobom moglaby pomoc w walce z tym dziadem!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie dlatego piszę. Ja sama gdy byłam chora potrzebowałam zewsząd słyszeć o ludziach, którzy się wyleczyli. To mi dawało nadzieję.
      No i po to własnie spisuję tę historię...

      Usuń
  6. no i ryczę :(

    tulę mocno. Pisz częściej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałabym bardzo pisać częściej, bo lubię to robić. Ale zwyczajnie brakuje mi czasu ostatnio... Postaram się wygospodarować go więcej i wkrótce napisać ciąg dalszy.

      Usuń
  7. Czytałam i obraz miałam wszystkiego przed oczami. Boże, kobieto, ale Ty piszesz. Ciary, smutek, łzy w oczach ... Już Ci mówiłam, napisz książkę. Może uświadomiła by Ona niektórym, że trzeba doceniać co się ma i cieszyć się każdym dniem. Jesteś twarda babka, podziwiam Cię :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Malwinko, PRZYTULAM!
    Nie wiem co napisać, bo żadne słowa nie oddadzą tego, co przeszliście.
    Jedno jest pewne- najważniejsze, że dziś jesteś z mężem, córeczką, że możesz nam o tym wszystkim napisać...
    Ja też mam pamięć do dat- nie tylko tych "standardowych" jak urodziny, data ślubu itd.

    OdpowiedzUsuń
  9. Tulaski przesyłam kochana :*
    I podziwiam Cię bardzo... Bo silna kobieta z Ciebie jest :*

    OdpowiedzUsuń
  10. Przytulam Cie Malwinko, wiem ze wiele przeszliście złego:-( ....no ale teraz na szczęście mogę napisać tak; 'żyli dluuugo i szczęśliwie, a i ja tam byłam, miód i wino z nimi piłam:-) (no dobra - piwo) buziak

    OdpowiedzUsuń
  11. Kiedy takie nieszczęścia spotykają młodych i DOBRYCH ludzi, zaczynam mocno wątpić w Boga. Nie rozumiem, dlaczego cierpienia dotykają wszystkich?! Choć wierzę, że wszystko ma swoją przyczynę, jednocześnie nie mogę pojąć sensu takich losów!
    Malwino, jesteś bardzo dzielna!
    Pozdrawiam Cię ciepło

    OdpowiedzUsuń
  12. Niestety potrafię sobie wyobrazić ten ucisk w żołądku, kiedy idzie się po wcale nie dobrą nowinę. Mam nadzieję, że zażegnałaś to cholerstwo na zawsze. I to prawda, że jakoś tak za młoda, za zdrowa na raka, zawsze coś nie układa się w całość. ściskam.

    OdpowiedzUsuń
  13. Trafiłam tu przypadkiem, z klubu, żeby poczytać o zwyczajach ślubnych. Przeczytałam całą zakładkę o raku. Czytałam i płakałam. Jak dobrze, ze jesteś już zdrowa.

    OdpowiedzUsuń

Każdy pozostawiony przez Was komentarz jest dla mnie bardzo cenny.
Bardzo serdecznie za niego dziękuję.