czwartek, 3 lipca 2014

O porodzie

Często słyszę, że dla kobiet dzień, w którym rodzi się dziecko, jest najpiękniejszym dniem w życiu. To bardzo dobrze, tak powinno być. Dzień, w którym urodziłam Kalinę wcale nie był piękny. Był straszny. I jeśli mam go stopniować piękny, piękniejszy, mniej piękny, to był on zdecydowanie jeden z tych najgorszych.

Później pojawiły się piękniejsze dni. Kiedy mogłam wziąć Kalinę do domu i kiedy wiedziałam, że jest blisko mnie i nic jej nie grozi. Dziś każdy dzień jest tym najpiękniejszym. Kiedy ją przytulam, kiedy mówi "mama", kiedy nic nas nie boli i jesteśmy spokojne. Nie ogarnia mnie trwoga w każdej sekundzie, czy przeżyjemy, czy nie.

Nic nie zapowiadało tego, co za chwilę miało się wydarzyć. Poprzedniego dnia wprawdzie miałam skurcze, ale to nie one były przyczyną wcześniejszego porodu. Kobieta, która robiła mi wtedy USG zauważyła, że moja 15 - centymetrowa cysta znowu urosła. Mierzyła już 20 cm średnicy. Była większa od głowy dziecka. Nie powiedziano mi o tym wtedy, żeby mnie nie denerwować, nie straszyć. Ale i tak stało się.  Cysta w końcu pękła. W moim brzuchu toczyła się istna wojna wszelkich możliwych organów. Cysta stale rosła i domagała się miejsca. Macica również rosła razem z dzieckiem. Jedno napierało na drugie. Wczorajsze skurcze spowodowane były uciskiem z każdej strony. Nieustanne skurcze żołądka spowodowane wymiotowaniem. Co chwilę pełny pęcherz. Każdy organ domagał się swojego, w końcu gdy poszłam zrobić siku, cysta wkurzyła się już nie na żarty i pokazała, kto tu rządzi.

Właśnie zaczął się 34. tydzień ciąży. Jeszcze kilka godzin temu byłam w 7. miesiącu, a tego dnia właśnie zaczął się miesiąc ósmy. Rano zbudziłam się pełna energii. Nic mnie nie bolało, nie miałam twardego brzucha. Czułam się świetnie. Jeszcze przed poranną wizytacją lekarską wzięłam prysznic i czułam się jak nowo narodzona. To wtedy podczas wizytacji lekarz powiedział mi, że te skurcze będą hamować farmakologicznie tak długo, ile będzie trzeba. Spokojnie, wszystko będzie dobrze, jeszcze trochę ponosisz ciążę.

To była sobota. Niewielu lekarzy na dyżurze, niewiele położnych. Zwykle korytarze były pełne ludzi, bo szpital, w którym leżałam, to szpital uniwersytecki, w związku z tym wielu studentów odbywało tam praktyki. Chodzili całymi grupami, gromadami po korytarzu. Pomiędzy salami dla pacjentów znajdowała się nawet jedna sala wykładowa, gdzie profesor Pehlivanov dawał wykłady. Ale tego dnia nie było go w pracy. Jak na złość nie miałam nawet żadnej towarzyszki na sali. Byłam sama.

Poszłam do toalety i ledwo wyszłam z niej o własnych siłach. Poczułam najpierw lekki ból na dole w brzuchu po lewej stronie. Dokładnie tam, gdzie miałam torbiel. Co robić? Wzięłam głęboki oddech i lekko zgięta z bólu małymi kroczkami wyszłam z toalety. Usiadłam na swoim łóżku i oddychałam. Chciałam się upewnić, czy dzieje się coś złego, czy może to jakiś chwilowy ból. Bolało coraz bardziej. Małymi kroczkami, zgięta w pół ruszyłam do pokoju położnych i znów, jak na złość, nikogo w nim nie było. Wiedziałam już, że nie jestem w stanie zrobić ani kroku więcej, więc zdecydowałam, że zaczekam tam na pielęgniarkę, że na pewno za chwilę  ktoś się pojawi.
Gdy przyszła położna, przeraziła się moim widokiem. Nasz dialog był krótki. Ja przez zęby powiedziałam "boli", ona wystraszona zapytała "zawołać lekarza?". Powiedziałam "tak" i w mgnieniu oka lekarz był przy mnie.

Lekarz, z którym widzimy się pierwszy raz na oczy. Jego pierwsza myśl była, że kobieta po prostu rodzi, skurcze ma, bóle porodowe. Chciał, żebym poszła z nim do salki, w której ma sprzęt Usg, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nie byłam w stanie wstać o własnych siłach, a co dopiero iść. Zawieźli mnie tam na wózku inwalidzkim. Kazali się położyć, co - przysięgam - graniczyło z cudem. Ból się nasilał. Położna podłożyła lekarzowi moją kartę pod nos. Rzucił na nią okiem, spojrzał na monitor i złapał się za głowę. Nakazał położnej zawołać kogoś. Nagle znalazło się obok mnie czterech lekarzy i trzy inne kobiety. Całe mnóstwo specjalistów, tylko tego jednego, któremu ufałam, nie było.

Poprosiłam, żeby wezwano profesora Pehlivanova. Powiedziano mi, że on już jest w drodze do szpitala. Odetchnęłam z ulgą.
Co się działo z moim ciałem..... Boże, nie chcę tego pamiętać, ale to zawsze do mnie wraca. Pot strużkami lał się po moim ciele, zupełnie tak, jakbym właśnie brała prysznic.  A mój brzuch... Nie było go. Mój wielki, ciążowy brzuch zniknął! Skurczył się. Spojrzałam po sobie, ale nie odeszły mi wody. Czułam niesamowity (NIESAMOWITY!) ból po lewej stronie i ten ból całą mnie chciał wessać. Nieraz mówi się, że ktoś "zwija się z bólu". Ten frazeologizm w moim przypadku pozbawiony był metaforycznego znaczenia, bo ja całkiem realnie zwinęłam się w kłębek. Zupełnie, jakbym w brzuchu po lewej stronie miała odkurzacz, który całą mnie wciąga do środka. Nie byłam w stanie oderwać kolan od piersi! Cała byłam skulona, a do tego mój brzuch zniknął. Płakałam i krzyczałam "Ludzie! Gdzie jest mój brzuch, ratujcie moje dziecko, szybko! Gdzie jest moje dziecko, gdzie mój brzuch!".

Chwilę potem zobaczyłam profesora. Cała jego surowość, groza, jaką we mnie budził, srogość, wszystko to zniknęło mu z twarzy, a na niej pojawiła się ogromna dobroć. Z oczu patrzyło mu troską. Położył swoją ogromną dłoń na moim ramieniu i powiedział:
- Malwina, muszę Cię teraz zoperować.
Rozpłakałam się już na dobre. Zapytał, czemu płaczę. Powiedziałam mu, że bardzo się boję o dziecko. A on na to:
- Malwina, ja Ciebie nie będę kłamał. Twoje dziecko urodzi się bardzo małe. Będzie ważyć 1200 gram i nie obiecuję ci, że ono przeżyje. Ale jeśli w tej chwili nie zrobimy operacji, to ty najdalej za 20 minut umrzesz z bólu. A razem z tobą umrze twoje dziecko.

Co wtedy czułam? Co czuje człowiek, gdy wie, że teraz już nic nie zależy od niego? To już nieważne, czy ja będę silna, czy niesilna. To nie ma znaczenia. Czy będę płakać, wyrywać sobie włosy z głowy, oddychać głęboko. Bo właśnie w tej chwili ja nie mogłam zrobić absolutnie nic. Moje życie leżało w czyichś rękach.

Poprosiłam o telefon, żeby zadzwonić do męża. Na sali operacyjnej zadzwoniłam do Hristo. Powiedziałam mu, że strasznie mnie boli i że teraz będę miała operację. On również wspomina ów dzień w ten sposób, że nigdy nie był aż tak przerażony. Płakałam mu do telefonu "Kochanie, profesor mówi, że ja za chwilę mogę umrzeć". Hristo ruszył w drogę, którą zawsze pokonuje w co najmniej 2,5 godziny. Tym razem przyjechali w godzinę, razem z rodzicami i bratem.

Wokół mnie przygotowania do operacji. Dali mi zastrzyk uśmierzający ból dzięki czemu faktycznie trochę mi ulżyło i mogłam nawet wyprostować nogi. Ale profesor powiedział, że to wcale nie znaczy, że problem zniknął. Wiedziałam to....
Anestezjolog przeprowadził ze mną błyskawiczny wywiad, podczas gdy wszyscy wokół przygotowywali salę do operacji. Czy jestem uczulona na jakieś leki, czy piłam jakieś lekarstwa podczas ciąży, czy przeżyłam jakieś choroby. I ostatnie pytanie - czy to mój pierwszy poród. Powiedziałam, że tak, a on na to - to ile dzieci już pani ma? Myślałam, że w tym momencie oszaleję. Mówię mu "Tak, mówię tak, to mój pierwszy poród, nie rodziłam wcześniej!!!". Lekarz na to "Przepraszam, usłyszałem -nie-". Odpowiedziałam mu:
- Nie mógł pan usłyszeć -nie-, kiedy mówiłam tak! Nie wszyscy kręcą głowami na odwrót. Słuchajcie tego co ludzie mówią, a nie jak ruszają głowami!
Jezu, jaka byłam wściekła! Oni nawet na stole operacyjnym, który był dla mnie wtedy jak łoże śmierci, będą mnie denerwować! I wymagać ode mnie żebym na odwrót kręciła głową. To jest ostatnia rzecz, o jakiej chciałabym wtedy pamiętać. Bo nie wystarczy powiedzieć, trzeba jeszcze odpowiednio kręcić głową!

Zaczęło się. Przywiązali mi ręce, nogi. Spytałam, czy to już? Usłyszałam, że tak. Poprosiłam jeszcze by na sekundę odwiązano mi prawą rękę. Przeżegnałam się i oddałam dłoń z powrotem. I choć modlitwa to jedyne, co mi wtedy pozostało i co rzeczywiście należało wtedy zrobić, to pomiędzy słowa "....bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi..." wkradły mi się myśli zupełnie przyziemne i niegórnolotne. Nałożyli mi przecież maskę na drogi oddechowe, żeby mnie znieczulić. Wdychałam znieczulenie, ale myślałam: "Boże, mi się wcale nie chce spać!!! Muszę mieć szeroko otwarte oczy, żeby oni widzieli, że ja nie śpię, żeby mnie nie zaczęli ciąć na żywca!"Z całych sił oczy miałam otwarte najszerzej, jak potrafiłam, i nie wiedząc kiedy, usnęłam.

Często wracam myślami do tego dnia i płaczę. Od tego czasu przez 10 kolejnych miesięcy nie zaznałam spokoju. Wtedy zaczęła się moja droga przez mękę i wielka, życiowa próba. Ktoś w niebie właśnie rozdaje karty. Ile jesteś w stanie znieść, człowieku? Ile uniesiesz? Let's play a game...

20 komentarzy:

  1. Malwinko przytulam Cie mocno...wiem co to poród tu w Bułgarii ale w takich okolicznościach nawet nie mogę sobie tego wyobrazić;-( Jesteś bardzo silna kobieta!

    OdpowiedzUsuń
  2. Popłakałam się... Wiele przeszłyście, ale teraz jest już dobrze i to jest najważniejsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że najważniejsze. Wszystko zmierzało właśnie do tego, żeby było wreszcie już dobrze :)

      Usuń
  3. Wzruszylam sie bardzo a w momencie rozmowy z profesorem to juz ryczalam na calego...Tyle przesliscie, teraz przed Wami same piekne chwile :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam ten wpis raz, drugi, trzeci i za każdym razem przechodziły mnie ciarki. Czasem brak słów, by opisać, co się myśli, czasem lepiej milczeć. Podziwiam Cię, że dałaś radę przez to wszystko przejść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nareszcie to z siebie wyrzuciłam :) Emocje związane z tym potwornym dniem...

      Usuń
  5. Jestem w pracy i musiałam ze trzy razy jak nie więcej przerywać czytanie, bo nie mogłam opanować napływających łez do oczu. Na szczęście już wszystko za Wami i oby złe chwile już do Was nigdy nie wróciły. Ktoś w niebie właśnie rozdaje karty. Ile jesteś w stanie znieść, człowieku? Ile uniesiesz? Tego nikt chyba nie wie, ale jak widać więcej niż nam się zdaje..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczypto... rozumiem co kryje się za Twoimi słowami i ściskam mocno!

      Usuń
  6. Ja tez w pracy i tez placze.... Boze, czytajac to drzalam o twoje zycie, o zycie Kalinki.... straszne... :( jak tylko przeczytalam ,ze jest ten Aniol Lekarz to troszke sie uspokoilam,bo On czuwal nad wszystkim... On tak byl dla Ciebie....

    OdpowiedzUsuń
  7. Aż chce się zapytać - i co dalej. To było straszne!

    OdpowiedzUsuń
  8. Kiedyś przeczytałam gdzieś, że jest nam dane znosić tyle, ile jesteśmy w stanie znieść. Z perspektywy czasu nie chcę wierzyć w to, że tak jest. Bo skoro żyję po śmierci mojego dziecka to znaczy, że jestem taka "mocna"? Że można nas kobiety wystawiać na takie próby?

    Życzę Ci Malwinko, żeby Twoje życie toczyło się już tylko z górki... zdrówka przede wszystkim.

    Po przeczytaniu opisu nadal mam ciarki na ciele:(

    OdpowiedzUsuń
  9. Malwina, Twoja historia jest naprawdę poruszająca i jednocześnie dająca nadzieję, że przecież może się udać.
    Tak wiele z nas ma swoje historie, nie każdy chce, albo potrafi się nimi dzielić. Ja chyba wolę zakopywać gdzieś głęboko te czarne chwile... szpital, samotność, niepewność, żal i złość...ale czasami same wypływają, jak plamy ropy na wodzie, brrrrr
    Z mojego nagłego, przedwczesnego porodu najlepiej pamiętam ulgę, że już Sandra jest bezpieczna, a ja wreszcie będę mogła pójść do łazienki bez pytania lekarza o zgodę....
    A na koniec powiem Ci, że zdjęcie Kaliny w łaciatym foteliku absolutnie podbiło moje serce :)
    Najlepszego dla Was!

    OdpowiedzUsuń
  10. Kochana siedze,czytam i rycze:( Byłaś taka silna,podziwiam Cię!nie wiem co mam napisac...
    Regina

    OdpowiedzUsuń
  11. malwina na srodku swiata14 listopada 2014 17:17

    czytam te cala Historie i... jestes bardzo silna, nie tylko dlatego, ze to przeszlas, ale jeszcze dodatkowo to opisalas, podziwiam i tak jak chyba zawsze sobie myslalam, ze ja bym sie szybko poddala w tak trudnej sytuacji, tak dzis pomyslalam, ze wszystko jest mozliwe i taka choroba nie musi byc wyrokiem, poczulam w sobie te twoja sile, czytajac to. gratuluje sily, odwagi, determinacji... pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj.
      Opisuję to z wielu powodów. Na końcu o nich napiszę.
      Moja historia opisana została jak na razie tylko w 1/3 tego, co chciałam napisać. Obiecuję, że wkrótce wezmę się za siebie i ruszę dalej z opowieścią.

      Cieszę się, że komuś przez to mogę pokazać, że rak wyrokiem nie jest.

      Pozdrawiam!

      A! Twój podpis bardzo mi sie podoba! "Malwina na środku świata"? Jak Cię znaleźć, imienniczko?

      Usuń
  12. malwina na srodku swiata14 listopada 2014 17:30

    mysle, ze naprawde warto byloby to wydac

    OdpowiedzUsuń

Każdy pozostawiony przez Was komentarz jest dla mnie bardzo cenny.
Bardzo serdecznie za niego dziękuję.