Dziś Kalinka skończyłaby 2 lata. Byłoby tak, gdyby 16. lutego 2013 roku w moim organizmie nie nastało trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, tsunami i Bóg jeden wie, jakim innym określeniem mogłabym zastąpić mój przedwczesny poród. To był prawdziwy kataklizm, na którego pomyślny finał musieliśmy jeszcze długo czekać. Termin porodu miałam na 8. kwietnia. Kalinka przyszła zatem na świat zbyt wcześnie. To był pierwszy dzień 34 tygodnia ciąży, godzina 10.00. Zaledwie kilka, kilkanaście godzin wcześniej byłby to tydzień 33 i siódmy miesiąc, więc nie można tu jasno stwierdzić, że urodziła się w ósmym miesiącu. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo bałam się o jej życie. Nie zapomnę też tego, jak nie mogłam jej zobaczyć. O kangurowaniu nie było mowy. Kiedy leżałam w szpitalu tuz po porodzie, widziałam dziecko zaledwie przez 2 minuty dziennie! Później Kalinka została w szpitalu jeszcze przez 1,5 miesiąca, będąc z daleka ode mnie. Dzieliło nas jakieś 200 km. Nie przenieśliśmy jej do szpitala w naszej miejscowości, bo ten nie dysponuje odpowiednim sprzętem dla wcześniaków. Nie widywałam zatem dziecka, a jedynie dzwoniłam do szpitala każdego dnia i pytałam, jakie są jej postępy w rozwoju. Pamiętam dobrze, jak raz pojechaliśmy z mężem do szpitala, by zobaczyć dziecko i nas nie wpuszczono. Zostawiliśmy pampersy lekarce i wróciliśmy do domu. Nie wpuszczają, bo dzieci na oddziale mają dramatycznie słabą odporność i nie wpuszcza się na oddział NIKOGO z zewnątrz ze względu na niebezpieczeństwo roznoszenia zarazek i bakterii. Czy ktoś sobie może wyobrazić, jaki to był dla mnie dramat? W późniejszym czasie jeszcze nieraz leżałam w niejednym szpitalu w Bułgarii, zasięgnęłam opinii niejednego lekarza i miałam nieustanny kontakt z placówkami zdrowia. Nie narzekałam na szpitale, na lekarzy, na opiekę, na kompetencje, na nic. Ale to, że nie mogłam widzieć mojego dziecka, uważam za bardzo krzywdzące. Tuż po porodzie dosłownie skradłam zdjęcie dziecka! Bo zdjęć na oddziale też nie wolno było robić. Nie pytajcie mnie dlaczego, nie wiem. Skorzystałam z okazji, że lekarka rozmawiała z drugą i zrobiłam dziecku błyskawiczne zdjęcie komórką. Gdy lekarka szła w moim kierunku, włożyłam telefon do torebki i udawałam, że szukam w niej chusteczek do nosa. Choć wiele udawania w tym nie było, płakałam przecież jak bóbr. To skradzione zdjęcie Kaliny musiało mi towarzyszyć przez kolejne 1,5 miesiąca. Spoglądałam na nie każdego dnia i ubolewałam nad jej cierpieniem. Te rurki, te igły wbite z maleńkie rączki, nóżki. Ten bezruch i ta moja niemoc! Nie cierpię tych wspomnień, nie znoszę ich, ale one stale do mnie wracają.
Gdy Kalinka nauczyła się samodzielnie oddychać, gdy nauczyła się pić mleko z butelki i przestano ją karmić przez sondę, gdy wreszcie osiągnęła upragnioną wagę 2,200 kg i gdy przetoczono jej krew z powodu niskiej hemoglobiny, usłyszałam wreszcie w słuchawce telefonu: "Twoje dziecko jest gotowe, możesz już ją odebrać ze szpitala."
Wzięliśmy naszego wcześniaka, nasze największe maleńkie szczęście do domu i chuchaliśmy na nie i dmuchaliśmy i troszczyliśmy się tak, jak to robimy po dziś dzień. Rozwija się prawidłowo, nie choruje (tfu tfu tfu!!!) i dorównała swoim rówieśnikom. Dokładnie w dniu swoich drugich urodzin ważyła idealne 12 kilogramów. Mieściła się w samym środeczku siatki centylowej.
Niczego na świecie nie boję się tak, jak tego, żeby nam nic nie zakłóciło tego spokoju. Paraliżuje mnie strach na samą myśl, że coś może rozwalić nasze zdrowie, zdrowie naszej całej rodziny. Chcę w tym raju trwać wiecznie, kiedy nic nas nie boli, kiedy nie udajemy się do szpitala na wojnę, w której życie jest stawką, kiedy mamy siły na życie, kiedy odbieramy zawsze dobre wyniki badań. Pieprzyć te posady, wycieczki, plazmy, samochody, smartfony i wszystkie inne dobra tego świata, o których i tak mam marne pojęcie. Boże, jak mi jest dobrze, że jesteśmy zdrowi. Niech te chwile trwają wiecznie.
Rety, mogę sobie wyobrazić jak musiało być Wam ciężko. My mieszkamy dosłownie 5 minut drogi od szpitala, gdzie przez ponad 2 miesiące leżał Stefano...wstęp na oddział był codziennie od 15 do 21. Personel szpitala wręcza zachęcał by siedzieć i rozmawiać z dziećmi godzinami. Tłumaczono nam by je tulić, kangurować bo one właśnie tego potrzebują. Z resztą wspominałam Ci już kiedyś o tym. Wiem jednak, że nie wszystkie odziały intensywnej terapi neatologicznej tak działają. My mieliśmy szczęście przebywać z naszym skarbem codziennie. Jak tylko stan dziecka na to pozwalał to rodzice wszystko wykonywali przy nim sami. Restrykcje jednak były - na izolatce to 2 rodziców, na sali intensywnej 6, a subinstensywnej 8 rodziców na raz.Czasami przymykano oko gdy bylo o 1 osobę za dużo, ale już 2 ponad stan powodowały wyproszenie tatusiów. Matki nigdy nie wyproszono! Tak jak Piszesz są to cięzkie wspomnienia, ale one na zawsze pozostaną z nami. A personel szpitala w Perugii zawsze będzie miał w moim sercu, szczególne miejsce, nie tylko za to co zrobili dla syna, ale również za to jak starali się pomóc nam rodzicom w tych ciężlich chwilach.
OdpowiedzUsuńp.s.Dziś Kalinka kończy dwa lata korygowane, więc sto lat :)
Dziękujemy za życzenia. Ach ta szczęściara Kalina co rusz ma ostatnio okazje do świętowania ;)
UsuńEwa... nie wypada w tej smutnej sytuacji stwierdzić, że "mieliście dobrze", bo dobrze jest wtedy, gdy nie ma problemów. Ale mieliście w tym nieszczęściu ogromne szczęście, że mogliście być przy dziecku. To coś pięknego. Ja swoje dziecko poznałam po 1,5 miesiąca. Jak ją przywieźliśmy do domu to dopiero mogłam ją pooglądać, bezustannie całować. Siedziałam cały czas przy łóżeczku. ...
Moja Droga, czytajac Twoj wpis az nie moge uwierzyc... to co przeszliscie jest niewyobrazalne... gratuluje po raz kolejny- wspaniala rodzina, cudowna coreczka, udany zwiazek- wszystkiego dobrego dla Was!
OdpowiedzUsuńDziękuję :*
UsuńBardzo dziwne zasady panuja u Was w szpitalach.
OdpowiedzUsuńMoj Mlodszy Synek urodzil sie w 35 tyg I 2 dniu. Dzieki temu, ze zakupiono kilka lat temu nowy sprzet do ratowania wczesniakow to lezal on na intensywnej terapii, a ja na dole z pozostalymi mamami I dziecmi. Pielegniarki pozwala mi tam przebywac kiedy tylko mialam na to ochote I sily. Nie ma nic waznisjszego dla dziecka niz zapach jego mamy.
No, ale co kraj to obyczaj. Ja chyba musialabym zyc na lekach , zeby sprostac takim rygorystycznym zasadom, ktore wedlug mnie sa zupelnie bezpodstawne.
Nawet do tych najmniejszych dzieci , tych urodzonych w 26/27! tyg rodzice mogli przychodzic do dziecka kiedy mieli taka potrzebe.
Sto lat w zdrowiu dla Kalinki!!!
Tak Minia, bardzo dziwne, wręcz chore zasady panowały w tym szpitalu. Taka sytuacja jak u Was to coś, o czym wtedy marzyła....
UsuńDziękujemy za życzenia ;)
Doskonale Cię rozumiem. Wiem co to znaczy strach i walka o życie dziecka. Oby już nigdy więcej nic złego Was nie spotkało. Życzę dużo zdrowia! :*
OdpowiedzUsuńBardzo piękny wpis, wzruszyłam się!
OdpowiedzUsuńNawet sobie nie wyobrażam tego, co musiałaś przeżyć i każde słowo, które napiszę, będzie banalne. Dzielne z Was kobietki, uściski dla Kalinki:).
:*
UsuńMalwina, Ty jak coś napiszesz to wzruszenie mam gwarantowane!
OdpowiedzUsuńRany, co za kruszynka na tym zamazanym zdjęciu! Aż mnie ścisnęło w dołku na myśl co musiałaś wtedy czuć.
Buziaki dla Kalinki, naszej solenizantki ;-)
Ja już Was nie chcę wzruszać, bo przylgnie do mnie łatka, że taka ckliwa jestem ;)
UsuńTak, to zdjęcie jest zamazane bo było robione ekspresowo i przemycałam telefon. Kruszynka mała.... jej pierwsze zdjęcie...
Całuski :*
Pięknie napisane. Cieszę się Waszym ogromnym szczęściem. Chyba nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego co wówczas czuliście. To zdjęcie, jest chyba jednocześnie najcenniejszym zdjęciem w Waszym życiu. Sto lat po raz drugi! Buziaki, ściskam bardzo mocno
OdpowiedzUsuńDziękujemy :*
UsuńTo bardzo trudna sytuacja dla mamy... Dużo zdrowia i nerwów musiało Cię to wszystko kosztować. A szpitale? One rządzą się swoimi, czasem bardzo dziwnymi prawami... To jednak już za Wami! Będzie dobrze!
OdpowiedzUsuńBuziaki